Myśli rozczochrane

piątek, lipca 28, 2006

[*]

Z zasady nie patrzę w przeszłość, ale to jest akurat sytuacja wyjątkowa. Dzisiaj mija rok czasu od kiedy podczas burzy oberwałem drzewem po głowie i wylądowałem w szpitalu.

Jakby ktoś miał ochotę na gawędę o ciężkiej pobudce w piżamie w której ktoś wcześniej umarł, o historii gdy nie można nic powiedzieć, mimo że bardzo mocno się próbuje - niech się odezwie. Późniejszy miesiąc gdy ciężko jest pogodzić się z rzeczywistością, do której czuje się ogromny dystans, zmaganie z codziennym przypominaniem sobie kolejnych elementów życiowej układanki. Ból fizyczny, wylew - kroplówki i ciągłe czekanie. Oto co się zdarzyło rok temu.

Lekarze podpowiedzieli, że przeżywa 10% ludzi po podobnym wylewie krwi. No cóż. Dziękuję że mi pomogliście. Dostałem swoją szansę od losu, na dokonanie zmian w swoim życiu. Dopiero teraz zbieram tego plon. Niezmiernie się cieszę z życia. Moich znajomych i przyjaciół. Podobno nieco się zmieniłem, no cóż - czas nie stoi w miejscu i robi swoje, a ja nie zamierzam się zatrzymywać. (pamiętajcie - zawsze lepiej być częścią rozwiązania niż problemu!)...

ps. światełko w tunelu to jakaś pomyłka - bujda. życie też nie przelatuje przed oczami.


fot. Jacek Marek (www.myphotosign.com)

niedziela, lipca 23, 2006

(auto)portret

Po moich ostatnich przygodach z lekarzami, nie byłem przez pewien czas w stanie pogodzić się z tym, że jednak istnieją na mapie służby zdrowia miejsca w których ludzie są pomocni, mili a do tego jeszcze widać że pasjonują się swoim zawodem i co najważniejsze - chce im się pracować!!!

Moje pozytywne wrażenie może być nieco zniekształcone podejściem jakie zastosowałem. Badanie było dla mnie niezmiernie ważne, więc za wszelką cenę nie chciałem nic "zawalić", poprzez mój antagonizm względem lekarzy. Nie za bardzo miałem czas aby zastanawiać się jak osiągnąć wymagany stopień spokoju. Z początku przyjąłem postawę lichą i durnowatą, jakbym stawiał się przed obliczem samego cara Aleksandra. Podczas całej sytuacji kontaktu, relacja ewoluowała - błyskawicznie wróciłem "do siebie samego". Razem z lekarką przestaliśmy być nienaturalnie spięci, dzięki czemu przygotowania jak i samo badanie przebiegły błyskawicznie i w pozytywnej atmosferze.

Oby więcej takich lekarzy… Mimo długiego oczekiwania (7 miesięcy), jestem zadowolony.

Efekt obustronnej miłej współpracy, prezentuję poniżej. Oto zdjęcie mojej głowy


sobota, lipca 22, 2006

urazówka 2/2

Mógłbym napisać - przypadki chodzą po ludziach ale przede wszystkim to raczej nieszczęścia chodzą parami. Więc stało się, zanim moja noga uwolniła się z gipsu – Magda złamała jedną z kostek śródstopia. Pech, nie ma co. W sumie umiałem już chodzić samodzielnie, więc z ochota odstąpiłem jej kule. Oczywiście jako kobiecie – poruszanie sprawia jej większy problem. Z odrobiną pomocy jakoś sobie radzi.

Ech kobiety, odwieczne targowisko próżności. Kiedy ja byłem w potrzebie, przygotowania zajęły mi z 15 minut, podstawowa toaleta, luźne spodnie, buty i w drogę, ku nieznanej otchłani (czytaj – ostry dyżur). Za to ona… ze względu na ogromny ból, była rozpieszczana przez cały czas, a to poduszkę, a to opatrunek, podać to podać tamto. Wiadomo – żeby jej było jak najwygodniej. Mimo własnej kontuzji, miałem okazję bezpośrednio się odwzajemnić. Za to przygotowania… Zajęły dobrą godzinę. Porządna kąpiel, olejki itp. Potem garderoba – kiedy już wybrała spódnicę – okazało się że najpierw ją sobie uprasuje J. Na nic się zdały ostrzeżenia (czuję się jak weteran gipsu), żeby oszczędzała siły bo przydadzą się przez czas ewentualnego poruszania się o kulach.

„Pan Czesio” wspomniany przy okazji relacji z mojej osobistej wizyty na oddziale chirurgii urazowej – po raz kolejny zachował się jak prawdziwy skończony burak. Wyrzucił mnie za drzwi i je prędko zatrzasnął – nie kłóciłem się, mimo że kiedy mnie gipsował – cały czas były otwarte. Przeszedł samego siebie usiłując, jak 5 letnie dziecko, zajrzeć Magdzie pod spódnicę. Giń swołoczy. Mówi się, że każdy człowiek musi w życiu przeprowadzić jakąś swoją wojnę. Cel mam, tylko środki które przychodzą mi do głowy – wszystkie łamią prawo. A terrorystą nie jestem.

Przynajmniej chirurg okazał się mieć głowę na karku. Podobnie panie w gabinecie prześwietleń – pamiętały mnie, pomogły mi (hihi) pomóc Magdzie. Nie ma tego co za szczególnie chwalić – tak powinno być i dobrze że było.

Dobre rzeczy przytrafiają się pojedynczo, a wspaniałe hurtem. Od tej chwili spędzaliśmy ze sobą czas praktycznie całymi dniami. Sympatyczniej i wygodniej. Nawet jej mąż nie ma najmniejszych pretensji. I dobrze. Jeden gips już miałem, więcej nie chcę. Cieszę się, że się zaprzyjaźniliśmy, zajęło nam to jakieś 3 lata od kiedy się poznaliśmy. W podwójnym nieszczęściu możemy w towarzystwie Kubusia i innych, spędzać czas – bynajmniej nie leniwie. Zajęć i atrakcji jest co nie miara (takie proste rzymskie pragnienie „igrzysk i piwa”).


piątek, lipca 21, 2006

urazówka 1/2

W związku z moją nagłą kontuzją "kostki" (silne skręcenie stawu skokowego), miałem przyjemność odwiedzić szpital chirurgii urazowej Św. Anny przy ulicy Barskiej. Moje oczekiwania odnośnie takiego miejsca zostały zmieszane z błotem od samego wejścia. Rejestracja jak za króla Mieszka, wszędobylska dezyinformacja. Ja rozumiem że pracownikom tego szpitala "się nie chce", bo podobno mało zarabiają... Szkoda że wszyscy siedzą w kieszeni firm farmaceutycznych (co jest tajemnicą poliszynela) skąd dostają wszelkiego rodzaju bonusy, od drobiazgów, przez ubrania aż po wycieczki zagraniczne. No cóż, "takie życie" pomyślałem, kiedy kazano mi (wciąż z bolącą nogą) wędrować pomiędzy kolejkami przy co i raz innych okienek. Nawet nie zdziwiłem się kiedy tak zwany lekarz, nie umiał wywnioskować ze zdjęcia roentgenowskiego co mi właściwie dolega - prymitywna odpowiedź była prosta - GIPS. "Pan Czesio" z gipsowni, to chyba najmniej inteligentny stwór jakiego w życiu spotkałem, niemalże siłą wyrzucił mnie z gabinetu, jeszcze ze świeżutkim wilgotnym gipsem na nodze, tłumacząc że ma innych "klientów". Życzę mu przedzierania się przez tłum ludzi, z po raz pierwszy w życiu unieruchomioną nogą, skacząc od ściany do ściany.

Z resztą - chyba dla nikogo to nie będzie nowość. "Służba zdrowia" - kojarzy mi się od daaawna raczej ze "świnką morską", przecież to ani świnka, ani ona morska.

Największe moje rozczarowanie tego dnia - kierowcy karetki, którzy przywieźli liczącą sobie pokaźną ilość wiosen panią. Po odbębnieniu wizyty u chirurga, postawili ją razem z wózkiem w którym się poruszała - przed pustą ścianą i zajęli się swoimi sprawami - opowiadali sobie aktualne wydarzenia ze świata polityki. Gdzie tu przysięga Hipokratesa? A może wystarczy zwykłe współczucie? Pani z widocznymi siniakami, w podeszłym wieku - całe życie płaci na ten wasz burdel. Tak, nie boję się tak napisać. Jakby się wam chciało tak jak wam się nie chce, może by mi było wstyd tak określić wasze przedsiębiorstwo. Przekreśliliście moje wyobrażenie, że niesiecie pomoc, jak bańka mydlana pękło moje marzenie, że ja też kiedyś mógłbym w podobny sposób bezinteresownie pomagać - być w waszej skórze. Dotąd przechodził mnie dreszcz gdy myślałem o waszym odpowiedzialnym zadaniu, o tej presji i konsekwencjach. Teraz - panowie - po prostu wstydzę się za was. Za to że nie potrafiliście potraktować takiej pani jak człowieka. PRECZ chołoto.



Jedyne co pozostaje do napisania - to nieoceniona pomoc oddanych przyjaciół, znalazły się kule dzięki którym (po dłuuuugim treningu - zdążyłem się opalić na pierwszym spacerze) mogłem się na ile pozwalały warunki - poruszać, było też towarzystwo, dzięki któremu nie pogrążyłem się w samotnej depresji. Psychiczna pomocna dłoń, dzięki której przezwyciężyłem niechęć do zastrzyków ze środka zapobiegającemu krzepnięciu krwi (czego nikomu nie życzę - nie jest to najmilsza rzecz na świecie). Wielkie dzięki. Jesteście super. To dzięki wam przestałem po pewnym czasie zwracać uwagę na problem którym jest usztywniona noga i poruszanie się o kulach w naszym warszawskim - nieprzystosowanym dla osób "niepełnosprawnych" środowisku.